Moja Australia

Marek | Blog Marka | 2007-11-25, 16:27

Jacek wygrał wycieczkę do Australii w konkursie wydawnictwa Prószyński i spółka oraz Trójki, z okazji wydania książki Lista Przebojów Trójki i 25 lecia audycji... Cieszyłem się wraz z Nim. Nie spotkaliśmy się tutaj, bo gdy On przyleciał, ja już byłem w Western Australia. Przeżył chłop piękne chwile. Namówiłem go, żeby to opisał... i pokazał na zdjęciach!

"Trudno będzie opisać coś, w co do tej pory nie bardzo mogę uwierzyć. Australia to piękny kraj, może dlatego, że wszystko jest tam inne niż w Polsce. Począwszy od koloru nieba, ziemi i wody, a na samych ludziach skończywszy. Pierwszy szok przeżyłem już na lotnisku w Sydney, kiedy po samotnej podróży przez Londyn i Hong Kong, po przylocie okazało się, że temperatura o godz. 21.00 czasu miejscowego wynosiła około 20st., a u nas w południe było może 5 st. Podróż nie uwzględniając zmian stref czasu wynosiła 38 godzin (Wylot 29 października 2007, godz. 7.30 - przylot 30 października 2007, godz. 21.00)
A potem codziennie coraz szerzej otwierały mi się oczy ze zdumienia.
Pierwszego, a właściwie drugiego dnia (31 października) od samego rana zwiedzaliśmy ogród botaniczny w Sydney. Takiej palety barw kwiatów, drzew i przelatujących nad głową ptaków do tamtego dnia jeszcze nie widziałem, nie licząc zwierząt w ogrodzie zoologicznym. Ale przyzna Pan, że to nie to samo.
Na wyciągnięcie ręki na drzewie co chwila przysiadały papugi kakadu, albo inny przedstawiciel świata zwierząt latających. Od ciągłego odwracania głowy już po krótkiej chwili rozbolała mnie szyja. Na szczęście w ogrodzie botanicznym w Sydney można po prostu położyć się na trawie i odpocząć, jeśli ktoś poczuje się zmęczony lub po prostu oszołomiony, tak jak ja. A na dodatek jeszcze w pewnej chwili zobaczyłem kwitnące drzewo magnolii i powoli zacząłem wierzyć, że jestem w raju lub bardzo blisko niego. Tam też na każdym kroku mijaliśmy kwitnące jakarandy. Takich pięknie kwitnących drzew nie ma nigdzie na świecie, ale tak naprawdę cóż ja mogłem o tym wiedzieć. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy pod obowiązkowy punkt programu wszystkich wycieczek do Sydney tzn. pod gmach opery. Podobnie jak Pan Marek obfotografowałem ją z każdej, możliwej strony. Moja rada dla wszystkich turystów: raczej nie wchodźcie do środka, bo możecie się rozczarować. Wewnątrz gmach opery przypomina betonowe bloki z epoki późnego Gomułki lub Gierka. Zwróćcie też uwagę, że z daleka dach opery wygląda jakby był śnieżnobiały, natomiast z bliska nabiera odcienia lekko kremowego. To zasługa płyt ułożonych na dachu przez budowniczych gmachu, a które pochodzą aż z Włoch. Czy wie Pan, że architekt, który zaprojektował ten słynny gmach, Jorn Utzon, nigdy nie widział swego dzieła po jego ukończeniu?
Po krótkim odpoczynku wypłynęliśmy statkiem na zatokę, a potem popłynęliśmy do nadmorskiej dzielnicy Manly, gdzie można kupić parę pamiątek z Sydney. Po powrocie w okolice opery przeszliśmy się najstarszą dzielnicą Sydney-Rocks. A wieczorem odwiedziliśmy oceanarium, gdzie najgroźniejsze rekiny mogły przepływać tuż nad głową. Miałem wrażenie, jak gdybym nurkował w oceanie, ale co ja wiem o nurkowaniu. Mogłem się o tym przekonać po paru dniach w Cairns. Chyba nie dziwi się Pan, że po takiej dawce wrażeń usnąłem jak dziecko, ale przysięgam, że nie dopadł mnie jetleg, sam do teraz nie wiem dlaczego. Może z tego powodu, że już od wylotu z Londynu starałem się określić, która jest godzina w Sydney i w ten sposób dostosować godziny snu jeszcze w samolocie. Taka metoda sprawdziła się również po wylocie z Hong Kongu. Andrzej, pilot wycieczki, chyba nie do końca uwierzył, że absolutnie nie jestem senny. To zapewne także zasługa potężnej dawki adrenaliny, którą otrzymałem już po przylocie.
Następnego dnia (1 listopada) bardzo wcześnie rano wyjechaliśmy do Blue Mountains. Jeszcze po drodze Featherdale Wildlife Park, gdzie mogłem dotknąć żywego misia koala, nakarmić kangura czy emu, ale przede wszystkim widziałem rodzinkę diabłów tasmańskich. Potem już bez przeszkód dotarliśmy do Blue Mountains, gdzie mogliśmy zobaczyć zadziwiające formacje skalne, ale też usłyszeć koncert na chyba miliard cykad i poczuć zapach eukaliptusów. To od wydzielanych przez te drzewa olejków te góry zawdzięczają swoją nazwę. One są naprawdę błękitne. Podczas wycieczki zjechaliśmy najbardziej stromą kolejką torową na świecie, której kąt nachylenia toru wynosi 45 st. Po południu powrót do Sydney i piesza wycieczka na Kings Cross-dzielnicy rozrywek wszelakich.
Następnego dnia (2 listopada) rano wylecieliśmy do Ayers Rock w Australii Centralnej. Jeszcze tego samego dnia oglądałem Uluru, ale miałem niebywałe szczęście, bo właśnie wtedy zaczął padać deszcz. To brzmi dziwnie, tak wiem, ale zrozumie mnie ten kto kiedykolwiek widział wodospady spływające po zboczach Uluru. Taki widok można zobaczyć 1-3 razy w roku, więc nie dziwcie się moim zachwytom. A potem na chwilę wyszło słońce i nad górą pojawiła się tęcza. To miało coś z magii, bo jak w takiej chwili nie wierzyć w czary.
Przy okazji wielka prośba do wszystkich Polaków odwiedzających tamto miejsce. Proszę nie wchodźcie na tę świętą dla Aborygenów górę, bo to dla nich coś więcej niż świętokradztwo. Spróbujcie uszanować ich odmienność i szacunek dla samej natury, z którą są oni tak silnie związani. Przecież nie chcielibyście oglądać kogoś, kto w butach wchodzi na ołtarz Katedry na Wawelu czy chociażby Kościoła św. Brygidy w Gdańsku. Po prostu nie wypada.
Po noclegu nieopodal Uluru już następnego dnia wraz z całą wycieczką wyruszyłem dalej, by z bardzo bliska obejrzeć kolejną świętą dla tubylców górę, a właściwie kompleks gór - Kata Tjuta (czyt. kata dżuta), a potem dalej wyruszyć do Kings Canyon. Podróż bezdrożami Australii Centralnej to wielkie przeżycie zwłaszcza po deszczu, gdy ni stąd ni zowąd przez szutrową drogę płynie rwąca rzeka. Gdyby nie nasze terenowe samochody, przejazd tą częścią kontynentu nie byłby w tych warunkach możliwy. Na nocleg rozłożyliśmy się w bazie globtroterskiej, gdzie jeszcze zdążyliśmy obejrzeć zachód słońca nad Kings Canyon.
To była kolejna dawka wrażeń nie do opisania, ale nie spaliśmy zbyt długo, bo tuż po wschodzie słońca następnego dnia (4 listopada) obudziły nas papugi Gala. Niech Pan mi wierzy, do ich krzyku trudno się przyzwyczaić. Po śniadaniu szybka wycieczka do Kings Canyon, gdzie po krótkiej ze względu na deszcz wspinaczce, wyruszyliśmy dalej do Alice Springs, kolejnego punktu naszej podróży. Bezdroża Australii mają w sobie coś urokliwego, zwłaszcza gdy nagle przez drogę przechodzi sobie znudzone stado dzikich koni lub wielbłądów. I nikt nie miał pretensji do stanu tych szutrowych dróg, które przypominały bardziej polne trakty w Polsce, gdyby nie to że są one dosyć szerokie. Szczytem komunikacyjnym były rzadkie chwile, gdy nasze trzy samochody mijały jakiś pojedynczy pojazd lub ogromny konwój złożony z dwóch aut poruszających się akurat w przeciwnym kierunku. Pięć aut i chmura kurzu, można było się nieźle uśmiać. Jeszcze przed przyjazdem do Alice Springs zobaczyliśmy Palm Valley, czyli najstarszą jak twierdzą naukowcy naturalną oazę na świecie, gdzie palmy rosną podobno od wielu milionów lat. Czy uwierzy Pan, że mijając znak drogowy z napisem Welcome to Alice Springs lokalne radio nagle zaczęło grać Brothers In Arms - Dire Straits. Do teraz na samo wspomnienie tej chwili mam na plecach ciarki i stado mrówek. To był dowód na to, że magia nadal nas nie opuszcza. Po zakwaterowaniu w hotelu szybko ułożyliśmy się do snu, żeby następnego dnia wstać grubo przed świtem.
Bo następny dzień (5 listopada) rozpoczął się od lotu balonem nad interiorem, podczas którego mogłem zobaczyć z daleka jedynego dzikiego kangura podczas całej podróży. A to dlatego, że to wyjątkowo płochliwe zwierzęta, a oprócz tego bardzo szybkie. Proszę na przyszłość pamiętać, że prawdziwi miłośnicy lotów balonem każdy udany lot przypieczętowują obowiązkową lampką szampana.
To taka świecka baloniarska tradycja. Jeśli ktokolwiek nie poczęstuje Pana po takim locie szampanem, oznacza to, że jest zwykłym naciągaczem. Po szczęśliwym wylądowaniu na jednej z okolicznych farm i powrocie do miasteczka, w dalszej części dnia krótkie zwiedzanie miasta i wylot do Cairns.
Cały następny dzień (6 listopada) spędziłem praktycznie na wycieczce na Wielką Rafę Koralową, gdzie na brzegu jednej z wysepek mogłem spróbować nurkowania z rurką. Jestem zbyt wielkim tchórzem, żeby wypłynąć dalej niż kilka metrów od brzegu, ale nurkowania nauczyłem się w stopniu co najmniej dostatecznym. Tam też wyruszyliśmy w krótki rejs łodzią z przeszklonym dnem, żeby na wyciągnięcie ręki oglądać różnobarwne formacje koralowców i całe stada egzotycznych ryb. W pewnym momencie całą wycieczkę zelektryzowała wiadomość, że w okolicy naszej macierzystej jednostki pojawiła się płaszczka rozmiarów wielkiego stołu bilardowego. Kolega Jacek z Piekar Śląskich mógł z nią stanąć, a właściwie płynąć oko w oko, ale dyplomatycznie wycofał się nie prowokując tej ogromnej przedstawicielki morskiej fauny. Po tylu wrażeniach jeszcze obiad z obowiązkowymi krewetkami w menu i powrót do Cairns.
Wieczorem spontanicznie zorganizowany grill na specjalnie przygotowanym do tego przez władze miejskie miejscu. Dla tubylców musiało być niesamowitym przeżyciem wysłuchanie kilku klasycznych polskich rockowych hymnów pokolenia lat 80-tych w postaci chociażby Autobiografii czy Jolka, Jolka pamiętasz albo Chcemy być sobą, śpiewanych przez nasz naprędce sklecony wycieczkowy chór. Przy okazji mogłem trochę powspominać Listę Przebojów Trójki z tamtych młodzieńczych lat. Ma Pan rację, australijskie wino jest jednym z najlepszych na świecie. Aż nie chciało się wracać do hotelu, ale cóż następnego dnia czekały mnie następne przygody.
Kolejny dzień (7 listopada) wypełniła mi wycieczka do Parku Kultury Aborygeńskiej-Tjapukai (czyt. Dżabukaj), gdzie mogliśmy wysłuchać historii o wierzeniach i kulturze tego antycznego, jak na tamte warunki, ludu. Tam też nauczyłem się rzucać bumerangiem i dzidą, więc mogłem uznać za ukończone moje przeszkolenie wojskowe. Następnie górską kolejką udaliśmy się do Kurandy, gdzie jeszcze po drodze oglądaliśmy cudowne góry i wodospady. Powrót do Cairns odbył się historyczną kolejką, chyba jeszcze z początków ubiegłego wieku. A wszystko to w pełnym słońcu i pod niebem bez cienia chmurki.
Dzień następny (8 listopada) upłynął mi na podróży do Brisbane i krótkim zwiedzaniu najciekawszych miejsc tego miasta. Obowiązkowy spacer po ogrodzie botanicznym, który różni się jednak bardzo od tego w Sydney i szybka podróż autostradą do Gold Coast. Tam mogłem z okna hotelowego na 21 piętrze patrzeć na ocean i słyszeć jego szum, który nie dawał zasnąć. No chyba że zamknęło się okno, ale wtedy pryskał cały urok tego miejsca.
Całe dwa dni do końca wycieczki (9/10 listopada) spędziliśmy w Gold Coast, a ściślej mówiąc w tej jego części, która nosi nazwę Surfer's Paradise, bo to rzeczywiście raj dla surferów. Kurort szczególnie urokliwy jest nocą, kiedy w świetle ulicznych lamp można spacerować bez końca, aż do zmęczenia. Tam też zajrzałem do Hard Rock Cafe i w gablotach pooglądałem mnóstwo pamiątek, chociażby kapelusz Slasha czy mundury Beatlesów z okresu Sgt Pepper's Lonely Hearts Club Band albo okładki płyt tamtejszej gwiazdy Crowded House (czy ktoś pamięta Don't dream it's over). Jeszcze ostatnie zdjęcia i powoli trzeba się pakować, bo powrót już tuż tuż.
Rano (11 listopada) szybka podróż powrotna do Brisbane, gdzie z terminala międzynarodowego samotna podróż do domu (Reszta wycieczki leciała niestety inną drogą z Sydney do Londynu z międzylądowaniem w Bangkoku lub Singapurze do Londynu i dalej do Warszawy). Ja leciałem o 13.50 najpierw do Hong Kongu, gdzie po noclegu w tamtejszym hotelu o godz. 9.20 następnego dnia wylatywałem do Londynu. Przylot do Londynu o 15.00, a w rzeczywistości to chyba 12 godzin lotu, ale leciałem w odwrotnym kierunku i tym razem trzeba było cofać zegarek. W Londynie znowu nocleg. 13 listopada o 10.35 wylot do Warszawy, przylot 14.00 i to już koniec podróży.
Podróż powrotna tym razem trwała o wiele dłużej, bo nie uwzględniając zmian stref czasowych 48 godzin. I pomyśleć, że wcześniej nigdy nie latałem samolotem, a tymczasem podróż w obie strony odbyłem sam niczym stary obieżyświat. Cóż całe nasze życie to wieczna nauka.
Teraz pozostały tylko wspomnienia, ponad tysiąc zdjęć, prawie trzy godziny filmu na kamerze i tęsknota za tamtym światem. Bo muszę tam kiedyś wrócić, choćby na chwilę, żeby poszukać swoich własnych śladów. Teraz mogę tylko Panu zazdrościć, bo Pan Australię widział już prawie całą, a ja ledwie małą jej cząstkę. Teraz wiem, że w Australii można się zakochać, bo sam tego doświadczyłem na własnej skórze.
Ach żeby wrócić tam jeszcze."
Jacek Płecha

Moja AustraliaMoja AustraliaMoja AustraliaMoja Australia
Moja AustraliaMoja AustraliaMoja AustraliaMoja Australia
Moja AustraliaMoja AustraliaMoja AustraliaMoja Australia
Moja AustraliaMoja AustraliaMoja AustraliaMoja Australia
Moja AustraliaMoja AustraliaMoja AustraliaMoja Australia
Moja AustraliaMoja AustraliaMoja Australia

Pozostałe wpisy
» Zimna wiosna... (2024-04-16, 19:54)
» Magiczne oko... (2024-04-13, 19:54)
» Weź to serce... (2024-04-11, 19:54)
» Zaćmienie... (2024-04-09, 19:54)
» Wojownicy... (2024-04-06, 19:54)
» Eagles... (2024-04-04, 19:54)
» Siłacz... (2024-04-02, 19:54)
» Biała kiełbasa... (2024-03-30, 19:54)
» Prawie nie ma takich miejsc... (2024-03-28, 19:54)
» Dziękuję... (2024-03-26, 19:54)
Marek Niedźwiecki RSS Feed

Ten blog to wyraz moich osobistych poglądów. MN